Wczoraj ok. 22:00 zajechaliśmy do Bielawy, niewielkiego miasta znajdującego się u podnóża Gór Sowich. Przez wcześniejsze perypetie z paszportami dojechaliśmy za późno na jakiekolwiek eskapady. Tylko coś zjeść i spać. Ale restauracja w hotelu "Pod Wielką Sową" zamknięta. Na szczęście funkcjonuje jeszcze taka instytucja jak pizza na telefon. W końcu śpimy. Przez pół nocy nie mogę zasnąć. Łóżko jest strasznie twarde. Pode mną znajduje się deska, a na niej jak mniemam góra 2-centymetrowy materac. Katorga!
Rano wstajemy i śniadanko! Cały hotel - wyposażenie, kuchnia i zwyczaje personelu to "późny gierek". Śniadanie reglamentowane - dwa plasterki tego i tego, jeden mały pojemniczek dżemu... eh... Ale to świetnie! Dlaczego? Jak miałem 5 lat (1983r.) to podobno non stop chorowałem. Z jednej choroby w drugą i na odwrót. W kółko anginy, grypy etc. W końcu mój pediatra rozłożył ręce i mówi:
Kieruję dziecko do ośrodka sanatoryjnego w Górach Sowich. Może górskie powietrze wykurzy wszystkie wirusy i uodporni malca.Po 3-miesięcznym pobycie w Bielawie (bo właśnie tam mnie skierowano) wszystkie choróbska mnie opuściły i nie trzymają się do dzisiaj. W połowie mojego pobytu odwiedziła mnie mama i zabrała na noc do hotelu "Pod Wielką Sową". Jak przez mgłę pamiętam jak to wtedy wyglądało. I dzisiaj mam wrażenie, że przez 25 lat nic się nie zmieniło. Dlatego świetnie, że mogłem to wszystko zobaczyć jeszcze raz.
Ruszamy dalej. Szukam prewentorium (tak się nazywał ów ośrodek sanatoryjny). Zgodnie z przypuszczeniami prewentorium nie istnieje, a w budynkach po nim mieści się luksusowy hotel. Jedziemy na miejsce. Jest! Stoi! Te same budynki. Przypominają się wszystkie momenty z tamtego okresu. Na poręczy balkonu za moim oknem siadał śmieszny ptaszek z żółtym brzuszkiem, jak chodziliśmy grupą na spacery to po ogrodzeniu biegała ruda wiewiórka... Wszystko staje przed oczami... 25 lat minęło jak jeden dzień...
Dobra, czas na nas. Kolejny zaplanowany etap to Lądek Zdrój.